Sunday 12 June 2016

JJ

- Jak to, nie wiesz kto to jest? - zapytał z niedowierzaniem mój klubowy kolega.
Zmieszałem się i poczułem trochę jak ignorant.
- To JJ - człowiek leganda. Jest emerytowanym CFI (Chief Flying Instructor) i najbardziej doświadczonym pilotem w całej, długoletniej historii tego klubu.

Od tej pamiętnej rozmowy z moim klubowym kolegą minęło już sporo czasu i wielokrotnie miałem okazję słuchać różnych opowieści o lotniczych dokonaniach JJ'a. Słuchając ich, czasami wręcz miałem wrażenie, że ten podniebny człowiek zna jakąś magiczną sztuczkę na oszukanie grawitacji, na zakpienie z niej. Z mapą na kolanach, bez żadnej nowoczesnej nawigacji, zleciał swój kraj wzdłuż i w szerz, pokonując w sumie dziesiątki tysięcy kilometrów...
To co przykuło moją uwagę najbardziej to, że ten starszy pan, w wieku 84 lat jest nadal w świetnej kondycji, która ciągle pozwala mu latać. Ktoś, kto popatrzyłby na niego z boku, na te żwawe kroki, które stawiał, odniósłby wrażenie, że to ktoś w lecie swego życia a nie w późnej już jesieni. Co więcej, ci, którzy mieli przyjemność przemierzać razem z nim podniebne przestworza, zgadzali się zawsze co do jednego - że latanie z JJ'em to niesamowite, wręcz mistyczne przeżycie. Odzywał się tylko wtedy, kiedy musiał, a kiedy nowicjusz robił coś źle, nie ganił go a wręcz czekał do ostatniej chwili, aby przejąć stery i kontrolę nad niebezpieczną sytuacją a tym samym ocalić "skórę" swoją i ucznia. Ponadto, ten jakże doświadczony szybownik wręcz z dziecinną ekscytacją reagował na każdy natrafiony komin termiczny, który niósł go do nieba. I chociaż na swym koncie miał tysiące wylatanych godzin, za każdym razem cieszył się ze znalezionego "noszenia" tak, jakby było to pierwsze w jego życiu...
Niedawno świętowaliśmy w klubie 85 urodziny Johna Jenkins'a. Ciągle energiczny, uśmiechnięty, skłonny do żartów.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy któryś z kolegów wtrącił - szkoda, że jego dni są już policzone...
- Jak to - zapytałem. Przecież JJ tryska zdrowiem - popatrz na jego ruchy, czytałeś jego ostatni artykuł w klubowym magazynie?
- JJ ma już wyznaczoną datę śmierci - od kilku lat zmaga się z nowotworem złośliwym - dodał mój kolega.
Byłem na prawdę w szoku, kiedy to usłyszałem. Od tamtej chwili widziałem JJ'a jeszcze kilka razy na lotnisku jak ciągnął samochodem swojego charakterystycznego, niebieskiego SkyLark'a...

Dzisiaj, kiedy składałem z kolegą swój szybowiec, podszedł do nas ktoś i poprosił, czy nie pomoglibyśmy ze złożeniem innego.
Kiedy podeszliśmy do szybowca, okazało się, że to niebieski Skylark. Te same skrzydła, na których JJ delektował się urokami tego ziemskiego życia. Dzisiaj odchodziły w stan spoczynku. JJ już nie będzie latał - taką decyzję podjął po tym jak jego stan się pogorszył a lekarze wyznaczyli przybliżoną datę jego odejścia.
Zapadła chwila milczenia. Nikt za bardzo nie wiedział, co w takiej sytuacji wypadało by powiedzieć.

Nigdy nie miałam okazji latać razem z JJ'em, w zasadzie, zamieniłem z nim może dwa, trzy zdania przez całą naszą "znajomość". Pomyślałem jednak, że pomoc w złożeniu skrzydeł jego szybowca, było dużym dla mnie wyróżnieniem i chociaż z powodu kontuzji pleców, początkowo miałem chęć odmówić pomocy, teraz na prawdę cieszę się, że tego nie zrobiłem. Paradoksalnie, ból,  który od prawie dwóch tygodni skutecznie uprzykrzał mi życie, i uniemożliwiał spanie w nocy, na drugi dzień rozpłynął się w powietrzu - dosłownie. Ale może to tylko czysty przypadek....może.

Kiedy wieczorem wróciłem do domu, ciągle miałem w głowie to, co się tam, na murawie naszego lotniska w Dunstable dzisiaj wydarzyło. Zastanawiałem się, co teraz może czuć tak wielki pasjonat życia, jakim niezaprzeczalnie jest nasz klubowy kolega John Jenkins. Co czuje człowiek, któremu odpięto skrzydła, który świadomie zgodził się na ich odłożenie na bok? Kiedy się wie, że to był mój ostatni lot w tym życiu. Ostani 'euro-tow' czy 'winch launch'. Ostatni zapach trawy, wybrzdąkany akord, uśmiech dziecka...

JJ zawsze mi imponował swoją lotniczą postawą. Niejednokrotnie, kiedy go mijałem, życzyłem sobie w duchu, aby tak dobrze wyglądać i czuć się będąc w jego wieku. Żeby go w ogóle dożyć... Jestem niemal pewien, że ta wielka pasja, którą przez tyle lat pielęgnował, pozwoliła mu dożyć sędziwego wieku i cieszyć się urokami życia na ten niepowtarzalny, wręcz infantylny niekiedy sposób.  John Jenkins udowodnił mi, że można, a nawet trzeba żyć każdą chwilą i cieszyć się z niej, tak, jakby była pierwszą a zarazem - ostatnią. On robił to po mistrzowsku - przez całe życie.



Tuesday 5 April 2016

Niby zwykły spacer...

To miał być rutynowy, popołudniowy spacer po pracy. Pierwsze kroki raczej z przyzwyczajenia a może nawet i trochę z wewnętrznego przymusu podyktowanego troską o swoje zdrowie i kondycje, kolejne już bardziej z... ciekawości. I niby nic wielkiego - szary człowiek kontrastujący z paletą kwiatów, człapiący w rytm chóru ptaków, które udźwiękowiły i upachniły moje kolejne 60 minut istnienia - samego na sam ze sobą. A jednak...
Wychodząc z domu niewiele widziałem co wokół mnie się działo bo ciągle miałem w głowie dialogi i obrazy odchodzącego już do lamusa dnia. Przemierzając tak dobrze znaną mi już drogę poczułem nagle jak spadają mi zaślepki z oczu a z uszów wypadają zatyczki. Spowolnienie kroku tylko spotęgowało intensywność nowych doznań. Coś mnie zatrzymało i wyostrzyło wszystkie zmysły. Kazało potrzeć, słuchać i czuć...Mijałem kolejnych spacerowiczów zagadanych na telefonie czy z obowiązku wyprowadzających psa na spacer. Inni zajęci byli dyskusją o pracy czy nowym domu. Miałem wrażenie, że przebiegli ten swój spacer, odbyty, czy jak kto woli - odfajkowany - dla spokoju sumienia.
Poczułem jakby wszystkie moje zmysły zaczeły budzić się do życia - ze snu zimowego.  W powietrzu czuć było wiosnę, a od czasu do czasu, woń świeżo zroszonej trawy i skopanej ziemi, przenosiły moje myśli w krainę lat dziecięcych. Zapach roli po deszczu, świeżo skoszonej trawy, bose stopy chlapiące się w kałuży, strumyki wody ze stopniałego śniegu spływające z pola...Rechot żab w pobliskim stawie, koncert sowy i trzepot skrzydeł nietoperza...
Kładąc się spać, mam zwyczaj przypominania sobie pięciu miłych rzeczy, które przydarzyły mi się w mijającym dniu. To takie moje ćwiczenie wdzięczności, które -moim zdaniem- uszlachetnia i uczłowiecza, zbliżając nas jednocześnie do celu naszej podróży... 
Dzisiaj podziękuję za dar zmysłów, dzięki którym mam możliwość rozkoszowania się tym światem na pięć - tysięcy obrazów, dźwięków, smaków, zapachów i dotyków. 



Monday 11 January 2016

Puść w końcu te stery, Paweł!

Przypomniała mi się moja pierwsza lekcja latania szybowcem...
Latania po lini prostej, w kierunku do obranego wcześniej przez mojego instruktora, celu.
Coż prostrzego - mogło by się zdawać...To, na pozór proste ćwiczenie, wydało się w rzeczywistości o wiele trudniejsze niż początkowo przypuszczałem. W odróżnieniu od, na przykład samochodu, który to porusza się tylko w jednej płaszczyźnie, szybowiec ma ich do ogarnięcia aż trzy. I właśnie te trzy osie płaszczyzn, dźgały mnie swoimi pikami, miotając moim statkiem powietrznym na wszystkie fronty.
Początkowo dzielnie walczyłem probując, najlepiej jak potrafiłem, korygować tor lotu, ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, że im bardziej się staram, tym gorzej mi to wychodzi...paradoksalnie. Poczułem, że się pogubiłem. Mój instruktor w dużą dozą cierpliwości obserwował w milczeniu moje zmagania ze sterami, aż w końcu, tę jakże upojną ciszę przerwał spokojny, acz stanowczy głos. "Rzuca nas we wszystkie strony - puść w końcu te stery, Paweł" - usłyszałem za plecami...Zapadła chwila jeszcze większej ciszy...
Puściłem stery i po krótkiej chwili, zauważyłem, że szybowiec sam skorygował tor lotu i przestał się miotać. Pomyślałem najpierw, że to mój instruktor okiełznał szybowiec więc zapytałem go, co w takiej sytuacji najlepiej jest zrobić i co on zrobił. "Nic - szybowiec najczęściej sam świetnie sobie radzi, wystarczy mu tylko zbytnio nie przeszkadzać. Jak się pogubisz , to po prostu puść stery" - odparł.

Kiedy tak rozmyślałem wieczorem przed snem, o tym co się wydarzyło, przyszło mi na myśl pewne skojarzenie. Lekcja latania zdawała się być niejako, lekcją życia...
Wielokrotnie zdarzyło mi się wcześniej, że sprawy nie szły po mojej myśli - mówiąc eufemistycznie. Ale, że lubię chwytać byka za rogi, najczęściej próbowałem poukładać porozrzucane puzzle mojego życia, tracąc przy tym wiele energii i jednocześnie będąc gdzieś głęboko przekonanym, że na nic się zdadzą moje zmagania. I tak najczęściej bywało...

Czasami warto puścić stery naszego życia i pozwolić Sile Wyższej od nas, aby skorygowała nasz lot, czy naszą drogę.  Ona wie lepiej, co dla nas dobre. Natura to najlepszy nauczyciel, a czym jest lot szybowcem jak nie lotem na siłach natury? Szybowiec nie potrzebuje silnika a jego paliwem jest energia słoneczna, która ogrzewa ziemię a ta z kolei, oddaje to ciepło w postaci wznoszących się prądów powietrznych, które unoszą skrzydła szybowca do nieba...

Przychodzi jednak czas na ponowne przejęcie sterów i wzięcia odpowiedzialności za nasz lot czy obraną drogę. W przeciwnym razie, będziemy lecieć w jakimś kierunku,ale najczęściej w przypadkowym a lot taki może skończyć się katastrofą.

Kiedy następnego dnia leciałem znowu z moim instruktorem, zapytał mnie, co się takiego od wczoraj wydarzyło. Początkowo nie zrozumiałem, o co pyta, ale po chwili już widziałem. Mój lot był naprawdę prosty. Do tego, nie wiele o nim myślałem. Leciałem a jednocześnie rozmawiałem z moim instruktorem w obcym języku. Moja podświadomość kierowała moimi rękoma i nogami, zupełnie tak, jak podczas jazdy na rowerze. Był naprawdę zdumiony z postępu, który zrobiłem z dnia na dzień a moja twarz sama się uśmiechała...

Powody były co najmniej dwa: zyskałem nową umiejętność - lotu szybowcem na wprost, ale nade wszystko, zyskałem ważną lekcję życiową. Czasami potrzebujemy na jakiś czas puścić stery życia, aby skorygować nasz lot i wyjść na prostą.

Friday 16 October 2015

Posprzątaj swą "przeszłość"

Trudno jest, o ile w ogóle możliwe, zmienić cokolwiek na lepsze w tzw. przyszłości, jeżeli nie robimy nic w tym kierunku w teraźniejszości. I to właśnie teraźniejszość jest najlepszym miejscem (innego zresztą nie ma) aby zatroszczyć się o -nazwijmy ją- przyszłą teraźniejszość. Przeszłości nie jesteśmy w stanie zmienić, jesteśmy za to w stanie zmienić nasz stosunek do niej a tym samym jej wpływ na naszą "przyszłość".

Każdy z nas wie, jak ważny jest dom, ten pierwszy, chciałoby się powiedzieć -port, do którego zawijamy z nieznanego nam bliżej kierunku, wprost z gwiazd, kiedy się rodzimy. To nasze pierwsze gniazdo, które zostało uwite z patyków dziedzictwa naszych rodziców i śliny ich miłości. Czasami jest w nim miło i ciepło. Bywa i tak, że czasami przez szpary między patykami przenika do nas chłód a ślina wcale tak świetnie nie wiąże tych domowych ścian. Czasami w tej ślinie jest tak wiele jadu. Aby jak najszybciej móc zacząć funkcjonować w tym świecie, wyfrunąć z gniazda, by uwić w wkrótce swoje własne, mocne i szczelne gniazdko, Natura wyposażyła nas w mechanizmy chłonięcia nowej wiedzy o tym świecie z niesamowitą szybkością, zwłaszcza w pierwszych latach naszego istnienia. Chłoniemy ją od naszego najbliższego otoczenia – najczęściej od naszych rodziców, tak jak ptaki czy małe tygryski. Chociaż jeszcze nie mówimy i nie rozumiemy nic, co inni do nas mówią, to jednak rozumiemy uniwersalny język tego Wszechświata, który instynktownie każe nam przeżyć. Dlatego, jako małe istoty, zaczynamy naśladować naszych rodziców, opiekunów czy po prostu nasze najbliższe otoczenie. Nasze młode umysły, obserwując najbliższe otoczenie, nieświadomie wgrywają sobie każdego dnia program zachowań, bit po bicie, który w przyszłości utoruje nam drogę do dorosłego i bezpiecznego życia. Niestety, czasami programy te są skażone wirusami myślenia i postrzegania naszych pierwszych opiekunów. Wirusami, które następne pokolenia kopiują i obdarowują siebie nawzajem, paradoksalnie dla swojego dobra – aby przeżyć. Niekiedy można usłyszeć, że ktoś zmarł na dziedziczną chorobę rodzinną. A może raczej powinno się powiedzieć, że zmarł na dziedziczny, pozbawiony refleksji, konformistyczny wirus myślenia czy na skażony sposób postępowania?

Wyposażeni w taki bagaż doświadczeń, zapisany w naszej podświadomości, której zadaniem jest nas chronić, za wszelką cenę, wypływamy w podróż zwaną życiem. Żyjemy według programu naszej podświadomości, bo jest to jedyny program, który ona zna.
Nasze wewnętrzne busole prowadzą nas w oparciu o program wgrany nam za młodu dyskietkami słów mamy czy zachowań taty. W dużej mierze patrzymy na świat, trudności czy przyjemności oczami naszych rodziców, przez pryzmat matrycy naświetlonej światłem i ciemnością lat dziecięcych. Mówimy ich językiem, słyszymy ich uszami. Niejednokrotnie, chociaż wzbraniamy się i zaprzeczamy temu, to mimo wszystko czujemy, że tak właśnie jest. Nosimy w sobie lęki przed założeniem swojej własnej rodziny bo ciągle mamy przed oczyma, pozostawiające wiele do życzenia, postawy naszych rodziców.

Zawijamy do portu, który w krótkim czasie okazuje się być prawdziwym piekłem. Uciekamy z niego jak najszybciej, bo nie tak to sobie wyobrażaliśmy, nie tego chcieliśmy dla siebie. Niebawem przekonujemy się, że kolejny port jest taki sam jak ten, z którego dopiero co uciekliśmy, że gniazda, które zaczynamy wić, rozpadają się zanim jeszcze na dobre powstaną. Że wieje tam pustką i chłodem. Zastanawiamy się, dlaczego nasze łajby życia zamiast płynąc, dryfują, znosząc nas ku kolejnym “trójkątom Bermudzkim” Dlaczego tak się dzieje i jak to błędne koło przerwać? Zgodnie z prawem przyciągania, przyciągamy (nasza podświadomość przyciąga) takie okoliczności, ludzi czy sytuacje, które zna, gdyż zakłada, że łatwiej poradzi sobie z tym co zna, niż z tym czego nie. Jeśli mieliśmy szczęście wyrastać w przyjaznym otoczeniu, to i nasze, własne życie będzie szczęśliwe. Może być też tak, że nie mieliśmy tyle szczęścia.

Wiele razy zastanawiałem się, kto tak na prawdę jedzie tym rowerem czy kieruje samochodem. W sposób nieświadomy utrzymujemy równowagę, korygujemy tor jazdy, włączamy kierunkowskazy w ogóle czasami o tym nie myśląc. Nasza podświadomość chętnie i szybko uczy się nowych rzeczy. No bo ile zajmuje nauka jazdy na rowerze? Tydzień, dwa. Można ją również "przeprogramować" i chociaż jest to znacznie dłuższy proces, jest to możliwe. Wtedy, teraźniejszy sposób myślenia, postrzegania i rozumienia świata, zacznie w magiczny sposób zmieniać nasze otoczenie, ludzi, prace i całe nasze życie.

Takie sprzątanie przeszłości można wykonać na wiele sposobów, poprzez szczerą i konsekwentną pracę nad sobą. Są też specjalne programy, które ułatwiają i przyśpieszają ten proces. Jednym z nich jest terapia NEST (New Experience for Survivors of Trauma).

Nierzadko potrzebne jest rozdrapanie starych ran przeszłości i pozwolenie zakrzepłej krwi wspomnień ponownie z nich wypłynąć, by w końcu rany zabliźniły się na nowo, bez śladu. To czas na połamanie źle zrośniętych kości decyzji, aby poskładać je od nowa tak, abym nie tylko lepiej poruszać się po ścieżkach tego świata, ale może i nawet zacząć po nim biegać.

Terapia pomaga zrozumieć przyczyny naszych zachowań, porażek, bólu i ich źródła a już sam fakt ich świadomości i rozumienia dlaczego właśnie tak postępujemy a nie inaczej, zapoczątkowuje zmiany w naszym życiu. Po takim "sprzątaniu", moc przeszłości przestaje na nas tak mocno oddziaływać, słabnie aż w końcu jej cienie przestają padać na nasze tu i teraz. Powoli o niej zapominamy a zaczyna liczyć się tylko teraźniejszość.
Posprzątanie naszej przeszłości jest gwarantem lepszej "przyszłości", której początkiem i końcem jest zawsze i tak .... teraźniejszość.

Paweł






Monday 12 October 2015

Spacer w teraźniejszości

Od czasu do czasu lubię sobie uciąć spacer, aby coś przemyśleć, albo po prostu zwyczajnie się przejść i zrelaksować. Jako, że okolica w której mieszkam świetnie się do tego nadaje, często korzystam z nadarzających się okazji i przemierzam pobliski lasek czy park, a malowniczy zachód słońca jest dla mnie zawsze tylko dodatkowym "trigger'em". Od niedawna postanowiłem moje spacery trochę "udoskonalić", bo często bywało tak, że po powrocie z takiego spaceru, wcale nie czułem się zrelaksowany, a czasami wręcz przeciwnie. Postanowiłem więc wypróbować czegoś nowego.
Postanowiłem po prostu iść przed siebie, nie myśląc o niczym, przemierzając wcześniej zaplanowaną trasę. I...nie było łatwo. Mój umysł nachalnie domagał się atencji, trochę tak, jak małe dziecko, które chce się popisać przed rodzicem. Co rusz, podrzucał mi jakieś historyjki do przemyślenia,wytrącając mnie z równowagi teraźniejszości, przenosząc, to w przeszłość, to w przyszłość i tak bez końca. Z uporem maniaka, starał się przekonać mnie do ich ważności, że bez tego całego rozpamiętywania, to moje życie nie ma sensu, analogicznie do reklamy w telewizji, która wciska nam produkt, przekonując nas za wszelką cenę, że jak tego czy tamtego nie łykniemy, to nie pogramy już więcej wnukowi na gitarze (a ja lubię sobie od czasu do czasu pobrzdąkać) .  Początkowo próbowałem z tym walczyć, wdawać się w dyskusję z umysłem, pokazując, że mnie nie wygoni z teraźniejszości i... mnie nie wygonił....on mnie po prostu wypędził! Wybił mi z głowy tą całą teraźniejszość. Spędziłem dobre pół godziny na przekomarzaniu się z....no właśnie....z kim? Przecież ten umysł to też Ja! Dlaczego walczę sam ze sobą? A skoro Ktoś z tym umysłem rozmawiał, to kto to był? Umysł polemizował z umysłem? Bez sensu. A może nie jestem tylko umysłem? Przypomniałem sobie pewną, zasłyszaną niegdyś prawdę, że umysł panuje na ciałem. I trudno się z tym nie zgodzić - przykładów można podać mnóstwo. Skoro umysł panuje na ciałem, to pewnie i Ktoś ma władzę nad umysłem - poprzez prostą analogię. No tak....ale kto? Ja -nie.
Urządziłem sobie wkrótce kolejny spacer. Tym razem postanowiłem nie wdawać się w dyskusje z umysłem, tylko po prostu go ignorować. Podziałało to na niego, jak... płachta na byka. Do domu wróciłem na tarczy mojego umysłu. Ba, on mi tą tarczę zabrał i posłał do wszystkich...
Nie poddawałem się. Do trzech razy sztuka, pomyślałem. Tym razem postanowiłem z niczym nie walczyć, z żadną myślą, ważną, nieważną...nieważne. Szedłem tak w milczeniu obserwując mój umysł, czekając na kolejną operę mydlaną w jego wydaniu. Kiedy zaczęły się pojawiać myśli, po prostu je obserwowałem, akceptowałem, bez oceniania, przekonywania, ustosunkowywania się, itp. Miałem wrażenie, że coś je zaczyna rozpuszczać, podcinać im korzenie i po kilku minutach spaceru wręcz oniemiałem. On po prostu zamilkł! Przestał gadać! Eureka!  Ale zaraz, skoro Ktoś go obserwował, to kto to mógł być? Czy jest nas dwóch? A może mam schizofrenie? Ktoś zapanował nad moim umysłem, to fakt. A może wcale nie jest nas dwóch -tylko trzech? Trójca w jednym?
Od tej pory moje spacery zyskały na wartości. Bardziej mnie relaksują a bycie tu i teraz i nigdzie więcej, otwiera bramy do prawdziwej obecności, która ściele się przed nami niezliczoną ilością kolorów, dźwięków, kształtów i zapachów. Życie tętni dookoła w niezliczonej liczbie form, kiedyś, po prostu ich nie dostrzegałem. Prawdziwa uczta dla moich zmysłów na wyciągnięcie ręki...albo, jak kto woli -na wyjście z domu. Po takim spacerze odczuwam niesamowity spokój a napięcia w ciele wygładzają się jak za dotknięciem czarodziejskiego żelazka. Wtedy mam wrażenie, że przez te same oczy, przez które większość czasu patrzy umysł, zaczyna spoglądać Ktoś jeszcze - niesamowite uczucie.
Umysł to wspaniała rzecz, świetnie zapamiętuje, uczy się, przelicza, planuje, analizuje, dedukuje - bazując na tym wszystkim, czego się nauczył - w szkole, na praktykach, na studiach. Nie można umniejszać jego roli, on jest po prostu świetny. Ale dobrze jest go używać, a po użyciu, odłożyć na miejsce, wyłączyć, aby nie robił hałasu, tak, jak niesforne dziecko. Wtedy do głosu może dojść ten Drugi, ten, kto panuje nad umysłem i jest źródłem natchnienia, podziwu czy wzruszenia i ma dostęp do wszystkiego tego, czego nie wie umysł. A to wszystko podszeptuje mu -ten Trzeci. Wszechobecność, która wiele ma imion.
Przypomniał mi się film, który kiedyś oglądałem (tytułu nie pamiętam), w którym to jakiś dzieciak coś zbroił i czekał na swojego ojca, aż przyjdzie i wymierzy mu karę. I przyszedł, zobaczył co się stało i bardzo mu się to nie spodobało. Motał się przez chwile w swych myślach, obmyślając jak zareagować. Przecież dzieciak musi dostać jakąś karę, w przeciwnym razie, pomyśli, że to nic takiego i nadal będzie broił. Z drugiej strony, aż go korciło aby spóścić mu lanie, żeby zapamiętał na całe życie, że tak nie można postępować. Ale, ponieważ był to mądry i roztropny tata, postanowił nic nie robić, a tylko patrzył przez jakąś chwilę na swojego syna poważnym wzrokiem. Poważnym, ale nie złowrogim. Dzieciak był wręcz spłoszony - nie tego się spodziewał. Oniemiał! Zrozumiał wszystko, co powinien zrozumieć, bez słów, bez pasa. Po chwili chłopiec spuścił wzrok i odszedł w milczeniu jak gdyby chciał powiedzieć, tak tato - wszystko zrozumiałem, lesson learnt.
Podobnie jest z moim umysłem, natychmiast milknie, kiedy go tylko zaczynam obserwować. Ja-Duch.

Paweł

Sunday 11 October 2015

Każdy ma swój szybowiec

Oprócz ogromu przyjemności jakie daje latanie szybowcem, lot tym statkiem powietrznym nie należy do najłatwiejszych. Permanentne monitorowanie przyrządów pokładowych, przestrzeni wokół szybowca, wyszukiwanie prądów wznoszących, pilnowanie granic przestrzeni powietrznej no i mapa na kolanach - wszystko to sprawia, że lot "patykiem" można zaliczyć do stresogennych. Dlaczego w takim razie, tak bardzo mnie on relaksuje i mimo realnego zagrożenia życia, każdego dnia spoglądam w niebo z oczekiwaniem na weekend i....Cumulusy?
Na pierwszy rzut oka, nie ma to sensu, no bo po co się tak stresować a nawał zajęć jaką musi wykonywać szybownik, powinien wyczerpać go i zmęczyć...Jednak tak nie jest, przynajmniej w moim przypadku.
Przyznam szczerze, że na początku mojej podniebnej przygody, nie bardzo to rozumiałem, ponieważ zwykle zmęczony byłem nawet nic nierobieniem. Co dopiero natłokiem zajęć?
Któregoś popołudnia, kiedy rozmyślałem o moim prawie sześcio-godzinnym locie, coś w moim wnętrzu wykrzyczało Eureka!
 - Już wiem co jest przyczyną mojego permanentnego zmęczenia, nawet wtedy, kiedy nic nie robię (teoretycznie). Winowajcą jest....Czas!
Badania pokazują, że nasz mózg zużywa najwięcej energii ze wszystkich naszych narządów. A skoro zamieniłem go w wehikuł czasu, i wożę się nim z przeszłości w przyszłość, w to i z powrotem, po kilkaset razy dziennie, to jak on ma odpocząć? Podróż w przeszłość, analizowanie tego co było, co ktoś powiedział, jak bardzo mnie skrzywdził, coś mi przeszło koło nosa, zaprzepaszczone okazje, niezjedzone owoce, co by było, gdyby i tak w kółko. Z drugiej strony ta przyszłość, niepewna, co będzie gdy...i tak dalej...
Ktoś może powiedzieć, no tak, ale jak to się ma do szybowców. Otóż ma, i to bardzo.
Szybowiec spuszcza powietrze z kół mojego umysłowego wehikułu czasu, zabiera mu kluczyki od stacyjki, wypuszcza paliwo i zakorzenia mnie w tu i teraz. Jestem zamknięty w plastikowej puszce, wysoko nad ziemią, chociaż upajam się każdą chwilą w przestworzach, zaglądam w oczy ptakom, bujam się w kominach powietrznych, to chcę w końcu wrócić na ziemię, bo ona jest moim domem. Moim celem jest bezpieczne lądowanie. I tu już włącza się mój instynkt samo-przetrwania, moja natura. Pragnienie przeżycia sprawia, że mój umysł przestaje zajmować się tym, co niepotrzebne i koncentruje się na tu i teraz. Nic więcej się nie liczy. No past, no future!

Każdy ma taki swój "szybowiec", dzięki któremu iluzoryczny czas przestaje istnieć a nasze egzystencjonalne tortury doznają ukojenia. Umysł skoncentrowany na tu i teraz męczy się o wiele mniej niż ten sam umysł rozbiegany pomiędzy przeszłością a przyszłością. Ja osobiście posiadam więcej takich "wyłączników" czasu, które odcinają mnie od prądów przeszłości i przyszłości. Fotografia, taniec, gitara a nawet jazda motocyklem wyzwalają mnie z okowów czasu - jestem tylko tu gdzie jestem i robię tylko to, co robie i nic więcej. Wiem, że mój umysł jest od tych podróży w czasie uzależniony, chociaż tak bardzo go męczą. Można jednak stosunkowo łatwo zrzucić z niego ten balast czasu poprzez życie w teraźniejszości a wtedy poprzez nasze oczy zaczyna patrzeć Ktoś inny niż tylko umysł - inny mieszkaniec naszego Jestestwa, dla którego istnieje tylko Teraz a czas jest zwykłą złudą. To nasz Duch, który karmi się zachwytem, pasją. Jego pseudonim artystyczny to...Życie.

Paweł



Saturday 10 October 2015

Zatańczysz?

 Przez nieszczelne zasłony sypialni sączą się promyki poranka. Przez zaspane oczy wdziera się nowy dzień. Słońce kluczami swych promieni otwiera moje oczy i podnosi zaspane kurtyny powiek. Pierwsze kroki w rytmie ‘slow motion’. Kolejne już trochę żwawsze. W końcu pospieszny krok w stronę stacji i kłęby pary wodnej wydobywających się z moich trzewi… Mgłą spowita stacja przybrana tudzież słońca promieniem.  Pierwszy łyk kawy podnosi kołdrę z moich szarych, ospałych jeszcze komórek a gwizdek zawiadowcy stacji dopełnia rytuału mojej porannej pobudki i wprawia koła pociągu w ruch…Za oknem migawki efemerycznych chwil narodzin dnia zmieniają się jak w kalejdoskopie…Dywany mgieł ścielą doliny a słonce nieśmiało przedziera się prze ich tumany malując na niebie świetlne tunele przez które, drobinki pary wodnej wędrują w górę lub w dół – do wyboru. Drzewa oprószone kolorami jesieni upuszczają swe liście bez pospiechu, bez żalu. Klucz dzikich gęsi przebija się przez kłęby mgły, bezszelestnie, z gracją, dokądś…Drzewa, jakby oniemiałe, zastygłe w bezruchu nie mogą wyjść z podziwu narodzin kolejnego, jesiennego dnia…
I jeszcze jedna para oczu nienasycenie chłonąca migawki znikających w pędzie pociągu bajkowych scen…Tylko jedna…Dlaczego? Przecież wszystkie miejsca zajęte…
Czy ktoś tutaj jest? Halo! Czy ktoś jest obecny…Tu i teraz? Tam za oknem…widzisz to co ja?
Nie widzi. Nawet nie spogląda, nie rzuca okiem. Jest pochłonięta kolejną wyssaną z palca historią w brukowcu i like’iem na facebook’u.
A tam, za oknem, świat macha do nas bukietami liści w kolorach tęczy, zaczepia nas sztubacko promieniami słońca drażniąc nasze źrenice i uśmiecha się świetlną kulą z wysoka.
Zaprasza nas do tańca zmysłów, do 'bezdragowego' odlotu. 

Zatańczysz?

Paweł